poniedziałek, 4 marca 2013

Rozdział 2

Na samym początku chciałam bardzo Was przeprosić za tak długą nieobecność. Drugi tydzień ferii spędziłam odcięta od internetu, a po powrocie wpadłam w wir szkolnych obowiązków i dopiero w ten weekend znalazłam czas na napisanie tego rozdziału. Odpowiedziałam też na komentarze pod poprzednią notką - jeszcze raz przepraszam, że dopiero dzisiaj. Mam nadzieję, że to już nigdy nie będzie musiało się powtórzyć.
Obiecuję też, że w najbliższym czasie odwiedzę Wasze blogi i nadrobię wszystkie zaległości.


***

   Przez wiele tygodni wmawiałam sobie, że to nic strasznego, że nie powinnam odczuwać strachu przed tym dniem, że taka jest naturalna kolej rzeczy i muszę się z tym pogodzić. Bałam się jednak coraz bardziej, z wieczora na wieczór coraz więcej czasu poświęcałam na myślenie o tym, jak sobie z tym poradzę, jak zniosę rozłąkę z moją księżniczką. Och, jakie to egoistyczne! Rose miała wkroczyć we wspaniały świat magii, poznać wielu przyjaciół, nauczyć się tylu nowych rzeczy, a ja myślałam tylko o tym, że będzie potrzebować mnie coraz mniej i mniej, aż w końcu zupełnie się uniezależni, zupełnie tak samo, jak wszyscy inni.
   Bałam się ostatniego wieczora sierpnia, kiedy wślizgiwałam się pod kołdrę tak, by nie obudzić Rona. Bałam się pierwszego wrześniowego ranka, gdy przygotowywałam śniadanie i później, gdy Rose zjadała je z zapałem, a ja przyglądałam jej się uważnie, by zapamiętać tę uśmiechniętą buzię, której nie zobaczę przez kilka miesięcy. Bałam się, kiedy wsiadałam do samochodu, bałam się, gdy Ron przemierzał Londyn bardziej magią niż autem, bałam się, gdy niezdarnie parkował przed dworcem. Bałam się, tak przeraźliwie się bałam, gdy Rose stwierdziła, że jest zbyt duża, by iść ze mną za rękę.
   Ron podążał kilka kroków za mną, taszcząc kufer i wesoło rozmawiając z Hugonem. Przez chwilę wydawał mi się tym samym chłopakiem, którego spotkałam lata temu podczas pierwszej podróży do Hogwartu, którego później tak szaleńczo pokochałam, który dawał mi w czasie pobytu w Hogwarcie tak wiele powodów zarówno do zmartwień, jak i do radości. Wrażenie to prysło jednak szybko, bo oto mijająca nas kobieta spojrzała na mojego męża w taki sposób… ten uśmiech, ten błysk w oku! Odwróciłam się, żeby zobaczyć, jak Ron zareagował, a on… On patrzył na nią tak, jak już od dawna nie patrzył na mnie, bezwstydnie obdarzając ją swoim szelmowskim uśmiechem.
   Poczułam, że łzy wzbierają mi w oczach. Kiedy ostatnio byliśmy gdzieś razem, naprawdę razem, sami, bez spojrzeń na inne kobiety, bez tych przeklętych uśmiechów?
   – Mamo, czy to już tu?
   Rose jednocześnie oderwała mnie od tych wstrętnych myśli o Ronie i przypomniała mi, że robi to ostatni raz, że za chwilę będę musiała pożegnać ją na długie miesiące.
   – Tak, skarbie.
   Uśmiechnęłam się do niej, spojrzałam na Rona i po chwili znaleźliśmy się na peronie dziewięć i trzy czwarte.
   Panował tam znajomy gwar, dzieci biegały w kłębach pary między kolegami a rodzicami, przekrzykując się nawzajem. Gdy prowadziłam Rose przez tłum, znów pozwoliłam sobie na mement wspomnień. Po chwili jednak wróciły do mnie smutne myśli, bo gdy tylko podeszliśmy do Harry’ego i Ginny, Rose natychmiast zainteresowała się Albusem, zupełnie mnie ignorując.
   – Więc udało ci się zaparkować? – Ron zagadnął Harry’ego. – Bo mnie tak. Hermiona nie wierzyła, że zdam egzamin na mugolskie prawo jazdy. Myślała, że będę musiał rzucić na egzaminatora zaklęcie Confudus.
   Westchnęłam głęboko. Ron oczywiście rzucił to zaklęcie, jakby inaczej zdał? Miał może talent do radzenia sobie z kobietami, ale gdy chodziło o umiejętności techniczne… Nie mogłam jednak pokazać mojej dezaprobaty, nigdy jej przecież nie pokazywałam, na pewno nie przy dzieciach. One nie są niczemu winne, nie powinny więc wiedzieć o naszych problemach.
   – Wcale nie – powiedziałam z uśmiechem. – Bezgranicznie w ciebie wierzyłam.
   Ginny najwidoczniej wyczuła lekką kpinę w moim głosie, bo rzuciła mi bardzo zaniepokojone spojrzenie. Już kiedyś pytała mnie, czy aby na pewno wszystko z nami w porządku, a ja zapewniłam ją, że oczywiście, tak, nigdy nie było lepiej. Skłamałam przyjaciółce prosto w oczy! Och, Ronaldzie Weasley, do czego mnie doprowadziłeś?
   Na szczęście między dziećmi wybuchała jakaś drobna sprzeczka o to, do jakiego domu które z nich trafi, i nie musiałam długo znosić tego zatroskanego wzroku. Ron natomiast rzucił od niechcenia, że wydziedziczy Hugona, jeśli ten trafi do Slytherinu, i zanim dotarło do niego, że może skrzywdzić w ten sposób dziecko, zajął się już czymś innym. Jak zwykle.
   – Zobaczcie, kto tam stoi – odezwał się kąśliwie, wskazując podbródkiem na trójkę ludzi.
   Przyglądałam się im przez chwilę, nie mogąc rozpoznać twarzy. Dopiero gdy wyłonili się zza kłębów pary, zorientowałam się, na kogo patrzę i dlaczego Ron krzywił się na ich widok.
   To byli Malfoyowie. Draco, jego żona Astoria i syn Scorpius. Wyglądali dokładnie tak, jak spodziewałam się, że powinni wyglądać. Wszyscy bardzo eleganccy i wyniośli, w końcu to prawdziwa arystokracja. Ubrani w mugolskie stroje, których dobry gatunek widać było z daleka. Astoria miała na sobie piękną garsonkę, a Draco, cóż, Draco wyglądał niemal tak nienagannie, jak niegdyś jego ojciec. Czarna peleryna przesłaniała co prawda jego strój, ale sama w sobie była wystarczająco perfekcyjna. Włosy, tradycyjnie, zaczesał do tyłu, ale teraz ta fryzura nie była już komiczna – dodawała mu powagi i szyku. Scorpius natomiast w swojej hogwarckiej szacie przypominał Dracona, jakiego zapamiętałam z mojej pierwszej podróży do szkoły.
   Żegnali się sztywno, jakby obecność tego całego tłumu krępowała ich emocje. A może to wcale nie tłum? Może naprawdę wszystkie ich gesty i uśmiechy były wyuczone, nieszczere?
   Draco spojrzał na nas i to znowu się stało! Zupełnie nie umiem wytłumaczyć dlaczego, ale gdy moje spojrzenie na moment padło na jego stalowe tęczówki, zaparło mi dech w piersiach; chciałam, by to spojrzenie trwało wieczność, by nigdy się nie skończyło. Draco jednak ukłonił się i szybko odwrócił do swojej rodziny, a ja otrząsnęłam się z tego chwilowego rozmarzenia. Co się ze mną działo?
   – A więc to jest ten mały Scorpius. – Ron pokręcił głową. – Rose, musisz być od niego lepsza we wszystkim – zarządził. – Dzięki Bogu odziedziczyłaś inteligencję po matce.
   Miałam ochotę dać mu w twarz, doprawdy, nie dość, że tak paskudnie podpuszcza dziecko, to jeszcze kpi sobie ze mnie przy naszych znajomych, przy rodzinie!
   – Na miłość boską, Ron! – oburzyłam się. – Musisz od razu napuszczać ich na siebie? Jeszcze nawet nie są w szkole!
   Ginny znów rzuciła mi to zaniepokojone spojrzenie, a ja znów je zignorowałam. Tym razem pomógł mi w tym James, który przybiegł do nas zaaferowany widokiem Teddy’ego i Vicroire. Uśmiechnęłam się w duchu. Chociaż oni są naprawdę szczęśliwi! Jeszcze są szczęśliwi.
   Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Pakowanie kufrów do przedziałów, ostanie uśmiechy, pospieszne pożegnania, uściski i oczy pełne łez. Pociąg odjechał, wioząc nasze dzieci ku wspaniałemu światu magii, ku tajemnicom i przygodom. Oczywiście, nigdy nie będą miały szans przeżyć tego, co my przeżywaliśmy jako nastolatkowie. Ich przygody nie będą spektakularne, nie zmienią świata, ale będą za to spokojne i bezpiecznie. Nigdy nie będziemy musieli martwić się o ich życie tak, jak kiedyś martwiono się o nasze.
   Chwilę później pożegnaliśmy się z Potterami, Ron zabrał Hugona do swoich rodziców, a ja udałam się do Ministerstwa na piechotę. Nie miałam ochoty na żadne towarzystwo, a już na pewno nie na towarzystwo mojego męża. Kupiłam lunch w jednym ze sklepików znajdujących się nieopodal dworca i ruszyłam na samotny spacer uliczkami Londynu.
   Myślałam o tym, czy dzieci już objadały się słodyczami, jakie karty dołączone były do ich czekoladowych żab – czy po raz kolejny trafili na Harry’ego Pottera, czy może udało im się upolować kogoś rzadszego? Myślałam o mojej małej Rose – kiedy napisze do mnie pierwszy list, czy będzie w nim prosić o radę, czy wyzna, że za mną tęskni? Myślałam o kobiecie, która uśmiechała się do Rona i do której Ron się uśmiechał – znali się wcześniej, czy dopiero się poznają? Myślałam o spojrzeniach Ginny – tylko podejrzewała, że mamy problemy, czy była już tego pewna? Myślałam w końcu o Draconie Malfoyu – dlaczego tak na mnie działał? Dlaczego patrzyłam na niego w ten sposób? Dlaczego w ogóle na niego patrzyłam?
   Kiedy właśnie próbowałam sobie odpowiedzieć na te pytania, przypomnieć, jak bardzo go nie lubiłam w czasach szkolnych i uświadomić, z jakiego powodu miałabym nagle przestać żywić do niego negatywne uczucia – skręciłam w boczną uliczkę i nagle poczułam uderzenie. Odbiłam się od kogoś i co prawda udało mi się nie upaść, ale wszystkie zakupy, które niosłam, wylądowały na chodniku.
   – Bardzo przepraszam – wymamrotałam, nie spoglądając nawet na mężczyznę, na którego wpadłam.
Kucnęłam, nerwowo zbierając porozsypywane jabłka. Musiałam bardzo mocno skupiać się na tym, by nie wyjąć różdżki i nie załatwić tego sprawniej i szybciej, przecież ten człowiek z pewnością był mugolem.
   – To ja przepraszam, Hermiono – usłyszałam niski głos tuż nad moją głową.
   Mężczyzna także pochylił się, by pomóc mi zbierać te przeklęte jabłka. Podniosłam głowę i… Och! Spodziewałam się wszystkiego, tylko nie tego. Patrzyłam na niego nienaturalnie wielkimi oczami, zupełnie zaskoczona, a on uśmiechał się do mnie łagodnie. Po chwili odwzajemniłam uśmiech i sięgnęłam po kolejne jabłko. On też po nie sięgnął i nasze dłonie spotkały się na moment. Krótki, bardzo krótki moment, ale to wystarczyło, by zrobiło mi się gorąco. Poczułam, że się rumienię, i zdałam sobie sprawę, że muszę wyglądać jak spłoszona nastolatka, która pierwszy raz rozmawia z chłopakiem, w którym podkochuje się od dłuższego czasu.
   Opuściłam wzrok całkowicie onieśmielona. Jak mogłam dać ponieść się emocjom tak łatwo? Dlaczego znowu tak reagowałam?
   Zebraliśmy wszystko z chodnika i Draco pomógł mi wstać. Patrzyliśmy na siebie kilka dłużących się sekund, ja czerwona i zakłopotana, on odrobinę rozbawiony, ale nie w ten chamski sposób, w jaki dawał mi kiedyś do zrozumienia, że go bawiłam, nie, patrzył na mnie normalnie. Patrzył tak, jak patrzy się na dawno niewidzianego znajomego.
   Miałam już coś powiedzieć, podziękować, zapytać o Scorpiusa, cokolwiek, naprawdę cokolwiek, ale Draco spostrzegł kogoś po drugiej stronie ulicy i pomachał porozumiewawczo. Odwróciłam się odruchowo, by sprawdzić, czy to aby nie Astoria była świadkiem tej kompromitującej sceny. Stał tam jednak Blaise Zabini, najlepszy przyjaciel Dracona jeszcze z czasów Hogwartu. Przyglądał mi się w nieprzyjemny sposób, nieco badawczo, nieco kpiąco.
   – Miłego dnia, Hermiono.
   Zanim się zorientowałam, Malfoy odchodził już gdzieś z Zabinim, gestykulując i ewidentnie zaciekle dyskutując. Znowu zostałam sama z moimi myślami, chaotycznie kłębiącymi się w głowie i niedającymi dojść mi do żadnego sensownego wniosku.
   Chwilę patrzyłam jeszcze za Draconem. Nawet gdy straciłam go z pola widzenia, stałam i wpatrywałam się w budynek, za którym zniknął.
   Dlaczego był taki uprzejmy? Dlaczego uśmiechał się do mnie tak miło? Gdzie podział się tamten pyskaty, nieprzyjemny chłopak, którego znałam?
   Nie znalazłam odpowiedzi na te pytania i wiedziałam, że nie znajdę ich prędko. Ruszyłam przed siebie. W pracy powinnam znaleźć choć chwilowe ukojenie – zajmę się czymś i uwolnię głowę od tych frapujących pytań.